niedziela, 7 lipca 2013

Pięć państw, pięć stolic

SZWECJA - Sztokholm,
FINLANDIA - Helsinki,
ESTONIA - Talinn,
ŁOTWA - Ryga
LITWA - Wilno

Ósemka rowerzystów z STR Milanówek - Grażynka, Agnieszka, Halinka, Staszek, Janusz, Krzysiek, Paweł i Adam w dniach 22.06 - 07.07
odwiedziła pięć państw nadbałtyckich
i zwiedziła pięć stolic.
Przejechaliśmy w sumie na rowerach
1221 km.





Z Milanówka do Sopotu udaliśmy się pociągiem, tam już czekały na nas rowery, których do polskich kolei nie udało nam się zabrać. Z Sopotu na kołach ruszyliśmy do portu w Gdańsku, na prom do Szwecji, do Nynashamn. Tam rozpoczęliśmy pierwszy etap podróży do Sztokholmu - dystans 74 km. Szwedzkie drogi rowerowe do pozazdroszczenia, kultura kierowców rozbrajająca, puszczali nas zawsze i wszędzie. W Sztokholmie chcieliśmy odwiedzić królową, niestety była zajęta, przywitali nas tylko strażnicy.

Na nocleg wybraliśmy park niedaleko terminalu
promowego. W Szwecji jedną noc można przespać się praktycznie wszędzie.


Następnego dnia rano wyruszyliśmy promem do Finlandii, do Turku pierwszej stolicy tego państwa. Płynęliśmy 10 godzin podziwiając wokół mnóstwo wysp, miedzy innymi słynne Alandy.

Turku nas nie zachwyciło, po szybkim zwiedzeniu tego miasta wyruszyliśmy za miasto w poszukiwaniu noclegu. Tego dnia nie byliśmy wybredni, przespaliśmy się pod mostem na rzeką.

Kolejny etap to 102 km. Finlandia zaskoczyła nas
niesamowitymi wzniesieniami. Wprawdzie to nie góry, ale na podjazdach trzeba było ciężko się napracować. Z miejscem na nocleg był trochę problem. Brzegi jezior zajęte przed prywatnych właścicieli. W końcu wylądowaliśmy na małomiasteczkowym kąpielisku. Tam odpoczęliśmy i rozprostowaliśmy kości.


Następnego dnia ruszyliśmy w stronę Helsinek. Po drodze wstąpiliśmy nad morze w miejscowości Inga zobaczyć jak wygląda Bałtyk z drugiej strony. Zupełnie inaczej, piasku jak na lekarstwo, skałki a w morzu wyspy, wyspy, wyspy.








Niestety tego dnia nie dotarliśmy do Helsinek, był niesamowity upał i znowu te wykańczające podjazdy, choć niektórych rajcowały. Ja z Krzyśkiem urządzałem sobie na nich wyścigi, nawet raz wygrałem, przy trzech przegranych. Nocowaliśmy pod Helsinkami w miejscowości Espoo na campingu.
Przejechaliśmy 110 km.

Helsinki przywitały nas deszczowo.
Oglądaliśmy miasto z rowerowego siodełka kierując się w stronę portu. Tam zakupiliśmy bilety na prom do Talina, przestało padać, mieliśmy jeszcze dwie godziny do odpłynięcia promu więc wróciliśmy jeszcze raz do Centrum obejrzeć choć trochę Helsinki.
Z Helsinek do Talina płynęliśmy dwie godziny. Niesamowicie wiało, a mewy Januszowi zjadły cały zapas chleba.


W Talinie był już wieczór więc zwiedzanie miasta odłożyliśmy na rano (choć tam zwiedzać można i całą noc, kładliśmy się spać późno, wstawaliśmy wcześnie rano, a i tak było ciągle widno)
Nocowaliśmy na campingu jachtowym, na którym podczas olimpiady w Moskwie w 1980 roku odbywały się zawody żeglarskie. Nazajutrz rano zwiedziliśmy urokliwą Talińską starówkę i objechaliśmy pozostałości murów obronnych tego miasta.


Kolejnego dnia zrobiliśmy 90 km po estońskich drogach. Po drodze w starym odrestaurowanym młynie pod Kohillą zjedliśmy obiad, który jeszcze długo wspominaliśmy. Łososia z frytkami i sałatkami, ale takie porcje, że ciężko było upchać. Zatrzymaliśmy się w malutkiej wiosce Lau. Nocowaliśmy na prywatnej posesji w jednym z gospodarstw. Właściciele przyjęli nas bez żadnych oporów.

Kolejny etap to 109 km do Parnu, drugiego co do wielkości miasta w Estonii. Zatrzymaliśmy się na campingu nad rzeką Parnu. Tam obchodziliśmy imieniny Pawła i moją rocznicę ślubu. Był szampan i tańce nad rzeką. Tam również spotkaliśmy grupę polskich rowerzystów z księdzem Zbyszkiem spod Żywca.



Nazajutrz rano objechaliśmy Parnu i ruszyliśmy w stronę Łotwy. A że z Parnu do łotewskiej granicy prowadzi droga wzdłuż morza postanowiliśmy zobaczyć jak wyglądają estońskie plaże. Sam dostęp do morza to straszny kłopot, wszędzie posesje prywatne, ogrodzone, albo gospodarstwa wiejskie z dostępem do morza.
W końcu sworsowaliśmy jedną z bram i ukazał się niesamowity widok. Ludzi może z 5, 7 osób o wkoło pastuchy elektryczne a na plaży i w morzu krowy.


Po południu tego dnia byliśmy już na Łotwie.

Wioski podobnie jak w Estonii, w których domy w większości pokryte eternitem. I choć to już państwa unijne, czuć jeszcze zapach starego Związku Radzieckiego. W dzisiejszym etapie przekręciliśmy 126 km i zatrzymaliśmy się na nadmorskim campingu 70 km przed Rygą we wiosce Tuja. Tu Paweł musiał przerwać na chwilę jazdę, pękła mu obręcz. Niewielkie pęknięcie pojawiło się już w Helsinkach, ale stwierdziliśmy, że można jeszcze tak trochę jechać. Tu nastąpił krach, pęknięć było coraz więcej i dalsza jazda byłby już dużym ryzykiem. Wszystko się jednak szczęśliwie zakończyło. Właściciel campingu podwiózł Pawła do Rygi, do serwisu i tam wymienił obręcz.

Pod Rygą spotkaliśmy się z Pawłem i ruszyliśmy na podbój kolejnej stolicy.








Po zwiedzeniu Rygi postanowiliśmy wyjechać ze stolicy Łotwy poszukać miejsca na nocleg. Przejechaliśmy 93 km.
W Kekawie nad rzeką, na łące rozbiliśmy swój obóz na dziko. Tu obchodziliśmy kolejne święto na naszej wyprawie, imieniny Halinki.



Następnego dnia byliśmy na Litwie.
Po płaskich dwóch poprzednich krajach zaczął się teren lekko pagórkowaty, ale w porównaniu z Finlandią był to już dla nas przysłowiowy pryszcz.
Dotarliśmy do miejscowości Birże, gdzie obejrzeliśmy pałac należący kiedyś do polskich rodów - Radziwiłłów i Tyszkiewiczów. Nocleg tym razem w luksusowych warunkach, w hotelu. Etap liczył 89 km.


Kolejny etap był najdłuższy na całej wyprawie. Przejechaliśmy 129 km. Jechaliśmy również autostradą ale zasmakowaliśmy też litewskiego szutru.



Upał mocno dawał się we znaki, ale wszystko wynagradzały nam przepyszne litewskie obiady. Chłodniki, palce lizać, do tego kartofle ze śmietaną, skwarkami, plemienie, przepyszne litewskie pierożki. Takiego żarła nie było w żadnym z poprzednich krajów.



W miejscowości Kupiskis udzieliliśmy wywiadu do miejscowej prasy. Po za tym na całej trasie było zainteresowanie naszą grupą, pytali skąd dokąd jedziemy,  zwłaszcza jak jechaliśmy w koszulkach naszej sekcji. Ludzie robili sobie z nami zdjęcia, japońscy turyści fotografowali nas ukradkiem.

Tego dnia nie wiedzieliśmy, gdzie będziemy nocować. Właściciel lokalu, gdzie jedliśmy obiad powiedział nam, że 37 km stąd jest kemping nad rzeką w miejscowości Kernave. Fajnie, po tak trudnym etapie będzie kąpiel i toaleta. Okazało się, że miejsce fajne ale prysznic w rzece a toaleta w krzakach

Z Kernave ruszyliśmy do Trok pod Wilnem, a że wyszło tego dnia 111 km. Udaliśmy się wprost na camping nad Trockim jeziorem, gdzie kąpać się można było do woli i pod prysznicem i w jeziorze, z którego brzegów rozciągał się piękny widok na zamek.


Przed nami ostatnia stolica Wilno. Z samego rana ruszyliśmy do Wilna. Pierwsze kroki, raczej nasze rowery skierowaliśmy na cmentarz na Rossie, gdzie jest pochowana matka Józefa Piłsudskiego i serce marszałka. Pod grobem marszałka polska staruszka recytowała nam swoje wiersze o polskich żołnierzach.



W Wilnie pokręciliśmy się trochę po starówce i odwiedziliśmy
Ostrą Bramę.






Następnie wróciliśmy do Trok, do dzielnicy Karaimów (tatarów zamieszkałym tu na Litwie, kultywującym jeszcze prastare swoje tradycje, z którymi robiliśmy sobie zdjęcia). Zjedliśmy obiad w karaimskiej knajpce, znowu pycha.



 
Po obiedzie ruszyliśmy na trocki zamek, spodziewaliśmy się że będzie to kwitesencja naszej wyprawy, miejsce naprawdę godne uwagi. I co ?
I było, zamek rzeczywiście wspaniały, utrzymany, wewnątrz wiele ciekawych ekspozycji.



Następnego dnia wróciliśmy do Wilna. To koniec naszej wyprawy rowerowej. Z Wina, przez Kowno, Sestokai wróciliśmy pociągiem do Warszawy. Cały zakładany plan zrealizowaliśmy.
w dwa tygodnie odwiedziliśmy pięć stolic - Sztkoholm, Herlsinki,
Talinn, Ryga, Wilno, która najbardziej się podobała? Zdania były podzielone, ale najwięcej głosów padało na Talinn i Rygę.


Całość fotorelacji w galerii w późniejszym terminie.