wyprawy wakacyjne

 


                                                                   poniżej relacje z wypraw

                                                    (w kolejności, latami, od 2013 roku, ostatnia na końcu)

______________________________________________________________

Pięć państw, pięć stolic-  TOUR DE BALTICA - czerwiec-lipiec 2013

SZWECJA - Sztokholm,
FINLANDIA - Helsinki,
ESTONIA - Talinn,
ŁOTWA - Ryga
LITWA - Wilno

Ósemka rowerzystów z STR Milanówek - Grażynka, Agnieszka, Halinka, Staszek, Janusz, Krzysiek, Paweł i Adam w dniach 22.06 - 07.07
odwiedziła pięć państw nadbałtyckich
i zwiedziła pięć stolic.
Przejechaliśmy w sumie na rowerach
1221 km.





Z Milanówka do Sopotu udaliśmy się pociągiem, tam już czekały na nas rowery, których do polskich kolei nie udało nam się zabrać. Z Sopotu na kołach ruszyliśmy do portu w Gdańsku, na prom do Szwecji, do Nynashamn. Tam rozpoczęliśmy pierwszy etap podróży do Sztokholmu - dystans 74 km. Szwedzkie drogi rowerowe do pozazdroszczenia, kultura kierowców rozbrajająca, puszczali nas zawsze i wszędzie. W Sztokholmie chcieliśmy odwiedzić królową, niestety była zajęta, przywitali nas tylko strażnicy.

Na nocleg wybraliśmy park niedaleko terminalu
promowego. W Szwecji jedną noc można przespać się praktycznie wszędzie.


Następnego dnia rano wyruszyliśmy promem do Finlandii, do Turku pierwszej stolicy tego państwa. Płynęliśmy 10 godzin podziwiając wokół mnóstwo wysp, miedzy innymi słynne Alandy.

Turku nas nie zachwyciło, po szybkim zwiedzeniu tego miasta wyruszyliśmy za miasto w poszukiwaniu noclegu. Tego dnia nie byliśmy wybredni, przespaliśmy się pod mostem na rzeką.

Kolejny etap to 102 km. Finlandia zaskoczyła nas
niesamowitymi wzniesieniami. Wprawdzie to nie góry, ale na podjazdach trzeba było ciężko się napracować. Z miejscem na nocleg był trochę problem. Brzegi jezior zajęte przed prywatnych właścicieli. W końcu wylądowaliśmy na małomiasteczkowym kąpielisku. Tam odpoczęliśmy i rozprostowaliśmy kości.


Następnego dnia ruszyliśmy w stronę Helsinek. Po drodze wstąpiliśmy nad morze w miejscowości Inga zobaczyć jak wygląda Bałtyk z drugiej strony. Zupełnie inaczej, piasku jak na lekarstwo, skałki a w morzu wyspy, wyspy, wyspy.








Niestety tego dnia nie dotarliśmy do Helsinek, był niesamowity upał i znowu te wykańczające podjazdy, choć niektórych rajcowały. Ja z Krzyśkiem urządzałem sobie na nich wyścigi, nawet raz wygrałem, przy trzech przegranych. Nocowaliśmy pod Helsinkami w miejscowości Espoo na campingu.
Przejechaliśmy 110 km.

Helsinki przywitały nas deszczowo.
Oglądaliśmy miasto z rowerowego siodełka kierując się w stronę portu. Tam zakupiliśmy bilety na prom do Talina, przestało padać, mieliśmy jeszcze dwie godziny do odpłynięcia promu więc wróciliśmy jeszcze raz do Centrum obejrzeć choć trochę Helsinki.
Z Helsinek do Talina płynęliśmy dwie godziny. Niesamowicie wiało, a mewy Januszowi zjadły cały zapas chleba.


W Talinie był już wieczór więc zwiedzanie miasta odłożyliśmy na rano (choć tam zwiedzać można i całą noc, kładliśmy się spać późno, wstawaliśmy wcześnie rano, a i tak było ciągle widno)
Nocowaliśmy na campingu jachtowym, na którym podczas olimpiady w Moskwie w 1980 roku odbywały się zawody żeglarskie. Nazajutrz rano zwiedziliśmy urokliwą Talińską starówkę i objechaliśmy pozostałości murów obronnych tego miasta.


Kolejnego dnia zrobiliśmy 90 km po estońskich drogach. Po drodze w starym odrestaurowanym młynie pod Kohillą zjedliśmy obiad, który jeszcze długo wspominaliśmy. Łososia z frytkami i sałatkami, ale takie porcje, że ciężko było upchać. Zatrzymaliśmy się w malutkiej wiosce Lau. Nocowaliśmy na prywatnej posesji w jednym z gospodarstw. Właściciele przyjęli nas bez żadnych oporów.

Kolejny etap to 109 km do Parnu, drugiego co do wielkości miasta w Estonii. Zatrzymaliśmy się na campingu nad rzeką Parnu. Tam obchodziliśmy imieniny Pawła i moją rocznicę ślubu. Był szampan i tańce nad rzeką. Tam również spotkaliśmy grupę polskich rowerzystów z księdzem Zbyszkiem spod Żywca.



Nazajutrz rano objechaliśmy Parnu i ruszyliśmy w stronę Łotwy. A że z Parnu do łotewskiej granicy prowadzi droga wzdłuż morza postanowiliśmy zobaczyć jak wyglądają estońskie plaże. Sam dostęp do morza to straszny kłopot, wszędzie posesje prywatne, ogrodzone, albo gospodarstwa wiejskie z dostępem do morza.
W końcu sworsowaliśmy jedną z bram i ukazał się niesamowity widok. Ludzi może z 5, 7 osób o wkoło pastuchy elektryczne a na plaży i w morzu krowy.


Po południu tego dnia byliśmy już na Łotwie.

Wioski podobnie jak w Estonii, w których domy w większości pokryte eternitem. I choć to już państwa unijne, czuć jeszcze zapach starego Związku Radzieckiego. W dzisiejszym etapie przekręciliśmy 126 km i zatrzymaliśmy się na nadmorskim campingu 70 km przed Rygą we wiosce Tuja. Tu Paweł musiał przerwać na chwilę jazdę, pękła mu obręcz. Niewielkie pęknięcie pojawiło się już w Helsinkach, ale stwierdziliśmy, że można jeszcze tak trochę jechać. Tu nastąpił krach, pęknięć było coraz więcej i dalsza jazda byłby już dużym ryzykiem. Wszystko się jednak szczęśliwie zakończyło. Właściciel campingu podwiózł Pawła do Rygi, do serwisu i tam wymienił obręcz.

Pod Rygą spotkaliśmy się z Pawłem i ruszyliśmy na podbój kolejnej stolicy.








Po zwiedzeniu Rygi postanowiliśmy wyjechać ze stolicy Łotwy poszukać miejsca na nocleg. Przejechaliśmy 93 km.
W Kekawie nad rzeką, na łące rozbiliśmy swój obóz na dziko. Tu obchodziliśmy kolejne święto na naszej wyprawie, imieniny Halinki.



Następnego dnia byliśmy na Litwie.
Po płaskich dwóch poprzednich krajach zaczął się teren lekko pagórkowaty, ale w porównaniu z Finlandią był to już dla nas przysłowiowy pryszcz.
Dotarliśmy do miejscowości Birże, gdzie obejrzeliśmy pałac należący kiedyś do polskich rodów - Radziwiłłów i Tyszkiewiczów. Nocleg tym razem w luksusowych warunkach, w hotelu. Etap liczył 89 km.


Kolejny etap był najdłuższy na całej wyprawie. Przejechaliśmy 129 km. Jechaliśmy również autostradą ale zasmakowaliśmy też litewskiego szutru.



Upał mocno dawał się we znaki, ale wszystko wynagradzały nam przepyszne litewskie obiady. Chłodniki, palce lizać, do tego kartofle ze śmietaną, skwarkami, plemienie, przepyszne litewskie pierożki. Takiego żarła nie było w żadnym z poprzednich krajów.



W miejscowości Kupiskis udzieliliśmy wywiadu do miejscowej prasy. Po za tym na całej trasie było zainteresowanie naszą grupą, pytali skąd dokąd jedziemy,  zwłaszcza jak jechaliśmy w koszulkach naszej sekcji. Ludzie robili sobie z nami zdjęcia, japońscy turyści fotografowali nas ukradkiem.

Tego dnia nie wiedzieliśmy, gdzie będziemy nocować. Właściciel lokalu, gdzie jedliśmy obiad powiedział nam, że 37 km stąd jest kemping nad rzeką w miejscowości Kernave. Fajnie, po tak trudnym etapie będzie kąpiel i toaleta. Okazało się, że miejsce fajne ale prysznic w rzece a toaleta w krzakach

Z Kernave ruszyliśmy do Trok pod Wilnem, a że wyszło tego dnia 111 km. Udaliśmy się wprost na camping nad Trockim jeziorem, gdzie kąpać się można było do woli i pod prysznicem i w jeziorze, z którego brzegów rozciągał się piękny widok na zamek.


Przed nami ostatnia stolica Wilno. Z samego rana ruszyliśmy do Wilna. Pierwsze kroki, raczej nasze rowery skierowaliśmy na cmentarz na Rossie, gdzie jest pochowana matka Józefa Piłsudskiego i serce marszałka. Pod grobem marszałka polska staruszka recytowała nam swoje wiersze o polskich żołnierzach.



W Wilnie pokręciliśmy się trochę po starówce i odwiedziliśmy
Ostrą Bramę.






Następnie wróciliśmy do Trok, do dzielnicy Karaimów (tatarów zamieszkałym tu na Litwie, kultywującym jeszcze prastare swoje tradycje, z którymi robiliśmy sobie zdjęcia). Zjedliśmy obiad w karaimskiej knajpce, znowu pycha.



 
Po obiedzie ruszyliśmy na trocki zamek, spodziewaliśmy się że będzie to kwitesencja naszej wyprawy, miejsce naprawdę godne uwagi. I co ?
I było, zamek rzeczywiście wspaniały, utrzymany, wewnątrz wiele ciekawych ekspozycji.



Następnego dnia wróciliśmy do Wilna. To koniec naszej wyprawy rowerowej. Z Wina, przez Kowno, Sestokai wróciliśmy pociągiem do Warszawy. Cały zakładany plan zrealizowaliśmy.
w dwa tygodnie odwiedziliśmy pięć stolic - Sztkoholm, Herlsinki,
Talinn, Ryga, Wilno, która najbardziej się podobała? Zdania były podzielone, ale najwięcej głosów padało na Talinn i Rygę.


Całość fotorelacji w galerii.

__________________________________________________________________________


NAD PIĘKNYM MODRYM DUNAJEM   czerwiec-lipiec 2014

Tegoroczny wyjazd wakacyjny przebiegał przez cztery kraje; Węgry, Słowację, Austrię i Czechy. Zwiedziliśmy trzy stolice - Budapeszt, Bratysławę i Wiedeń. Przekręciliśmy ponad 600 km.

Podróż rowerową zaczęliśmy od Budapesztu. Na tę stolicę, jedną z najpiękniejszych w Europie poświęciliśmy cały dzień. Przed wyjazdem z Budapesztu zajrzeliśmy do Gedeon Richter (firmy, która przejęła grodziską Polfę) i ruszyliśmy wzdłuż Dunaju do Szentedre , miasteczka, które przypomina nasz Kazimierz nad Wisłą liczy 23 tys. mieszkańców i przyjmuje rocznie ok. 1,5 mln gości. Czy trzeba lepszej zachęty? Ta architektoniczna i krajobrazowa perełka to brama do Zakola Dunaju, „miasto Serbów” i „miasto baroku”, „miasto malarzy”...Następnie do Vysechradu dawnej stolicy Węgier, a tam na wzgórzu zamek, wysoko, - na wjazd zdecydowała się tylko czwórka; Paweł N, Krzysiek, Rafał i Grażynka, reszta pojechała na camping do Domos nad najpiękniejsze zakole Dunaju. Następnego dnia odwiedziliśmy najświętsze miasto na Węgrzech - Esztergom z ogromną Bazyliką.Tam po odsieczy Wiedeńskiej zawitał Jan III Sobieski, ma swój pomnik nad Dunajem, lata później zawitał też STR Milanówek - pomnika jeszcze nie ma.


Następnie wzdłuż Dunaju do Komarno, na słowacką ziemię i odnowa biologiczna na basenach termalnych. A potem, potem pomyliliśmy trasę, spotkała nas burza, po drodze "szczęśliwa wiata", był to najdłuższy etap wyprawy - 127 km, ale planowo dotarliśmy do Bratysławy. Zwiedziliśmy Bratysławski zamek i starówkę. Słowacja na pierwszy rzut oka okazała się krajem dużo bogatszym niż Węgry. To już Europa.

Austria to już inna bajka. Z Bratysławy do Austrii jechaliśmy ścieżką rowerową na wale przeciwpowodziowym nad Dunajem. Po drodze odwiedziliśmy Bad Deutsch Altenburg, miasteczko z największymi w Austrii murami obronnymi.Następnie Petronel Carnuntum - gdzie  mieścił się rzymski obóz wojskowy oraz stolica rzymskiej prowincji Panonia. Potem już prosto do Wiednia, z przeprawą przez Dunaj i plażą nudystów. Wiedeń zwiedzaliśmy w grupach, zaliczyliśmy m.in operę Wiedeńską, Ratusz, Katedrę św. Stefana, pomnik Mozarta, pałac Hofburg i Schonbrun. Na koniec park rozrywki na Praterze.

Na koniec zostały nam Czechy ale zanim tam dotarliśmy jeszcze większość drogi ciągnęła się przez Austrię. Meta była w czeskim Breclaviu, skąd następnego  dnia pierwsza grupa wyjechała pociągiem do Polski. Wieczorem na campigu przy czeskim country trochę poszleliśmy.
Nazajutrz ci co zostali w ponad 30 stopniowym upale zwiedzili jeszcze Lednice i Vetlice morawskie pałace wpisanę na listę Unesco.

W wyprawie Nad Pięknym modrym Dunajem udział wzięli:

_______________________________________________________________________________
 

Kaukaz - Gruzja - pętla Svanetii  wrzesień 2015

Plan to Gruziński Kaukaz (region Svaneti  -  zrealizowany.
 Od Kuitasi, Ureki nad Morzem Czarnym, od poziomu Zero do Mesti, Uszguli przełęczy Zagaro 2623 m.n.p.m i w dół przez Lenetkhi do Kuitasi. Razem 640 km, ciężkich 640 kilometrów
  ale niezwykle atrakcyjnych, przepięknych widokowo, choć w strasznie biednej i cofniętej sporo, sporo lat krainie.
    Będzie duży skrót, ale na wspólnych wycieczkach opowiemy więcej, więcej również w galerii zdjęć. 


 Udział wzięło 16 osób; Dwie Agnieszki, Grażynka, Ela, Halinka, Andrzej, Mirek, Sławek, Michał, Marian, Janusz, Marcin, Rafał, Paweł, Staszek i ja (Adam). Do Gruzji polecieliśmy samolotem, i już pierwszego dnia zaraz po złożeniu rowerów ruszyliśmy nad morze. Morze Czarne -  Ureki, gruziński kurort (kurort?) z magnetycznymi plażami i czarnym piachem.Tam oczywiście kąpiel w morzu i czarnym piachu.
Magnetyczna plaża w Ureki

 Następnego dnia ruszyliśmy wzdłuż Morza do Poti (największego miasta portowego Gruzji) ale nie powaliło, ruszyliśmy dalej, różnymi drogami, przez gruzińskie mosty, do Khobi, do Monastyru zahaczając po drodze o dziką plażę. Tam już zaczęła się eskorta policji, która nawet w nocy nie spuszczała nas z oka (ale spoko, oni pilnowali, my wakacjowali i wszystko okej się uzupełniało) a krowy i świnie oraz pozostały inwentarz to stały obraz gruzińskich ulic.
Krowy na drodze to norma - Mosty to były różne - Nasze dziewczyny w Monastyrze w Khobi
W Khobi nocleg, naprzeciwko Monastyru, w eskorcie policji, a nazajutrz Zugdidi, pałac potomków Napoleona, rodziny Dadiani, i dalej już w górę, nad jedną z największych zapór wodnych na świecie do Jvari, gdzie na noclegu przeżyliśmy rzadko, bardzo rzadko, prawie nigdy nie spotykaną wichurę. Zdmuchneło Mariana, ale sie udało. (W drodze spotkaliśmy dwoje rowerzystów, on z RPA, ona z Kanady, potem mijaliśmy się kilka razy, jechaliśmy tą samą trasą)

Halinka z policjantem w Zugdidi - My z dwójką turystów z RPA i Kanady - zapora w Jvari
Dalej zaczynał się już prawdziwy Kaukaz, przepiękna Svanetia, kto nie był w Svaneti, ten nie był w Gruzji, tak powiadają, i chyba prawdę mówią.

Niebieska rzeka Enguri ciągnąca się do zapory przez 40 km

Dalej znowu mocno w górę, Mestia, główne miasto Svaneckiego  Kaukazu i nieodłączne kamienne wieże aż po Uszguli.


Mestia to miało być gruzińskie Zakopane, no jeśli gruzińskie to było, ale tylko gruzińskie. Tam zabawiliśmy tylko jedno krótkie popołudnie i noc. Z samego rana, skoro świt ruszyliśmy do Uszguli. Wioski najwyżej położonej w Europie (jeśli można to nazwać Europą). 45 km z Mesti do Uszguli zajęło nam 10 godzin, z upałem , podjazdami i przerwami. Ale dojechaliśmy, w Uszguli czekał na nas dzień bez roweru.




Uszguli - to był chyba punkt kulminacyjny.  Tam zakwaterowaliśmy się w miejscowych hotelu (hotelu? - Grażka budziła mnie w nocy abym wyganiał myszy z pokoju)
Stamtąd ruszyliśmy na lodowiec pod Szcharą (najwyższym szczytem w Gruzji - 5193 m.n.p.m ), ale lód był dużo, dużo niżej. (część z nas poszła piechotą, a część dojechała marszrutką). Po południu zwiedzaliśmy Uszguli.


Z Uszguli na przełęcz Zagaro to najcięższe 8 km. Najwyższy punkt na trasie 2625 m.n.p.m


A potem już w dół, choć nie za bardzo bawiło. Pierwsze ok 40 km po kamulacach, po hamulacach. Nie obyło się bez kapci i przewrotek, ale w miarę szczęśliwie, dużo krwi się nie polało.




Potem trochę asfaltu i mocno w dół
 ( nawet 68 km/godz) aż pod Lantheki.


Tam podzieliliśmy grupę. 5 osób ruszyło do Kutaisi, a 11 dalej w naturę gruzińską, z dala od wielkich miast.
Zwiedziliśmy m.in Jaskinię Prometeusza (nigdy w tak wielkiej nie byłem) i Kanion Martwili gdzie odbyliśmy rejs pontonami.
 Pod Kutaisi w Kapturi na lotnisku spotkaliśmy się już razem, i razem odlecieliśmy do Polszy. Ani tych parę słów, ani tych parę, nie wiem jakim cudem wybranych zdjęć nie oddają relacji z wyprawy. Może więcej zobaczycie w galerii zdjęć, bez słów. Tam więcej obrazu. Tymczasem - MAGLOBA !

_____________________________________________________________________________

POLSKA  - Green Velo - i jeszcze dalej- -sierpień 2016

W dniach 30 lipca - 13 sierpnia zaliczyliśmy górny odcinek Green Velo (choć nie w całości, czasami gdzieś zbaczaliśmy, ale się nie wykoleliliśmy). Start rozpoczęliśmy w Siedlcach, stąd do Green Velo miało być tylko 60, wyszło 80 km, no cóż przeważnie więcej wychodziło niż było zaplanowane.
W sumie przekręciliśmy 994 km, a skończyliśmy w Gdańsku już poza trasą Green Velo, ale większość trasy jednak tym słynnym nowym szlakiem rowerowym, choć mocno przereklamowanym, ale wspomnień wiele i uroków ściany północno- wschodniej niemało. Raz było nas mniej, raz więcej, raz naprawdę dużo, jest co wspominać - a to nie "są tanie rzeczy"!
Nasza trasa wiodła z Siedlec przez Drohiczyn, Siemiatycze, Grabarkę, Hajnówkę, zalew Siemianowski, Supraśl, (Białystok wzięliśmy łukiem), Tykocin, Osowiec Twierdza, Augustów- Studzieniczna, Stary Folwark, Suwałki, jezioro Hańcza (Bachanowo), Gołdap, Węgorzewo, jezioro Wigry, Pieniężno, Braniewo, Frombork (tu koniec Green Velo) a my dalej przez zalew Wiślany, Krynicę Morską do Gdańska - meta.

A drogi były różne, szutry, asfalciki, asfalciki gorsze niż szutry, tarka, w górę , w dół, były też i ścieżki rowerowe, jedne lepsze inne typowo polskie, cały wachlarz dróg, a to nie są tanie rzeczy.

Po drodze jest co zobaczyć, ale nie zawsze starczało czasu. W Drohiczynie zwiedziliśmy wystawę starych motocykli i Muzeum Kajakarstwa, w Grabarce cerkiew i Świętą Górę Krzyży, oraz kilka cerkwi na Podlasiu, w Tykocinie byliśmy na zamku, w Synagodze i starodawnym drewnianym domku, Sanktuarium w Studzienicznej, klasztor pokamedulski w Starym Folwarku, galerię na Suwlszczyżnie, mosty w Stańczykach, Port w Węgorzewie, bunkry w Mamerkach, kościoły i zamki z czasów Krzyżackich, klasztor, planetarium i Muzeum Kopernika we Fromborku a na koniec Gdańską Starówkę, gdzie trwał Jarmark Dominikański
I to też nie były tanie rzeczy.

Jedliśmy co się dało, jajka, kartacze, ryby i choć też to nie były tanie rzeczy głodni nie chodziliśmy, przepraszam nie jeździliśmy.
W restauracjach smakowało, raz lepiej raz gorzej ale te nasze dania, jajecznice, placki ziemniaczane od podstaw, tzn od wykopania ziemniaka i dalej przez kolejne szczeble ewolucji tego dania - pycha.




I jeszcze sprawa noclegów. Z hoteli zrezygnowaliśmy, Głównie jak ślimak swój domek woziliśmy na plecach, plecach naszych rumaków. Spaliśmy głównie na campingach, ale zdarzało się gdzieś w gospodarstwie (miło wspominamy), na wiejskim placu zabaw, w domku campingowym czy w czteropiętrowym wieżowcu.


No i jak wiadomo główny nasz środek lokomocji to rower ale po wodzie się nie dało. Korzystaliśmy więc z różnych wodnych napotkanych cudeniek. Promy rzeczne, tramwaje wodne a nawet katamaran.
Ale pisać można co ślina na język przyniesie, a w galerii zobaczycie całą wyprawę, obrazki jednak więcej pokażą niż powyższa literatura.
____________________________________________________________________________


Rumuńska Dobrudża

Piętnastoosobowa ekipa STR nawiedziła kraj pochodzenia mojej babci, kraj pełen kontrastów, z przepiękną Deltą Dunaju (chyba nr. 1 wyprawy) wybrzeże Morza Czarnego - aż po Bułgarię i bezkresne pola Dobrudży, w spiekocie lata, 770 km, z nieba lał żar, z rumuńskich winiarni lało się wino, pot nas zalewał, ale wytrwaliśmy!
Trasa: Braila- Horia - Muringhol - Jurivolca- Vadu - Konstanca - Vama Veche - Murtiflar - Cerna Voda - Harsova - wioska pod Brailą nad Dunajem (finisz)
Do Rumunii w okolice Braili dotarliśmy busem (nigdy więcej tak długiej podróży) - potem już rower, wolność i swoboda; Góry Macin, jeziorko Horia, Tulcza i cały czas w górę i na dół, aż do serca Delty Dunaju Muringhol.
Tam przesiedliśmy się na łodzie motorowe, wśród pelikanów, kormoranów, czapli, ibisów i mnóstwo innego ptactwca, poprzez wyspę na której mieszkają dzikie konie i osły - to chyba najpiękniejszy dzień wyprawy.
Z Delty Dunaju ruszyliśmy na wybrzeże, pola kukurydzy, słoneczników, pozostałości osad rzymskich, jeziorka i upał, upał, upał. Jarivolca, Plaja Vadu. Konstanca, Vama Veche.  Plaże, te dzikie z delfinami, mnóstwem muszli, te w kurortach, Mamamija, Vama Veche - to nie Bałtyk, moooorze Czarne!
I powrót nad Dunaj, zwykła Rumunia, wioski cygańskie, kukurydza, śmieci, upał, stada kóz i baranów, i wszędzie, wszędzie arbuzy, melony - danie podstawowe i winogrono, winnice i degustacje.
Cerna Voda - przypadkowo, rumuński żandarm, od razu przyjaciel, przewodnik, snajper, negocjator, ileś tam w jednym - Catalin Stoica.  Dzięki niemu zwiedziliśmy miasto, odwiedziliśmy kolejną winnicę, nocleg w hotelu, no i kolacja, wykwintna, inna niż wszystkie - full wypas. (ale zanim wypas, do hotelu pod górę, wjechać tam - masakra) zresztą Rumunia to góry, góry to Karpaty, a na Dobrudży miało być płasko, toż to Delta Dunaju, wybrzeże, płasko nie było, nie było!

Atrakcji za to nie brakowało, "wyzwolenie plażowe", błotne kąpiele, delfinarium, Konstanca, Braszów, Bani Termale, hipisowska plaża, osły, komary, i wspaniali ludzie, Rumuni są bardzo otwarci i życzliwi, i mają palinkę, i złote zęby, i duże biznesy i prawie nic, ale wszyscy przyjacielsko nastawieni (nawet przygarnęli bezdomnego Janusza pod hotelem), jedyne co im "przeszkadzało" to Lewandowski (3 gole) ale wybaczyli.

Wkradło się trochę chaosu w tej relacji, może galeria, bez słów obrazkowo powie więcej, zapraszam, mnóstwo zdjęć, wspaniałe pejzaże Konrada, miłego oglądania (dla uczestników, wspaniałych wspomnień) - dla każdego coś miłego! Ale za dużo tego słodzenia, zobacz, oceń!

Bilans zysków i strat - (minus) 10 dętek, opona, dwa złamane podnóżki, dwa błotniki, bagażnik wszystko pryszcz - emocji i pozytywnych wrażeń więcej.

Mapa trasy:


____________________________________________________________________________

SARDYNIA (Włochy)  - wrzesień 2018


...wiedziałem, że nie będzie płasko, spodziewałem się gór, ale nie aż takich. Pierwsze dwa dni tak nam dały w kość, że padaliśmy jak  muchy na rozgrzanym asfalcie. Te padnięcia też miały swoje dobre strony, po chwili lizania asfaltu wspaniały widok, skały, morze i znowu che się żyć, żyć i podziwiać to co wokoło, widoki niesamowite. Co i raz wjeżdżamy do jakiegoś miasta; Cagliarii, Iglesias, Oristano, Bossa, Alghero (chyba najpiękniejsze), Sassari, Castelsardo, Santa Teresa Galura, Porto Cervo, Olbia - tu każdemu trzeba by oddać osobną księgę. Urzekło nas Iglesiass ze wspaniałą starówką, Bossa z malowniczymi kamienniczkami, Castelsardo z zamkiem na wzgórzu i miasteczkiem wokół to bajka, Porto Cervo miasteczko gwiazd, jachtów, ferrari i bunga-bunga trochę zawiodło (może byliśmy w nie odpowiednim miejscu). W Alghero dzień przerwy, z rowerów przesiadamy się na statek i płyniemy po morzu Śródziemnym do jaskini Neptuna - jaskinia godna polecenia (jedna z największych atrakcji Sardynii). Te wąskie uliczki, pranie za oknami, parasolki, a za miastami plaże wśród skał, i ta woda która unosi (nawet mnie, Michała też). Warto się było tak pomęczyć aby zobaczyć to co się zobaczyło, zjeść to co się zjadło, sardyńskie robaki, mniam, mniam, do tego inchusa - sardyńskie piwo i wino różnych smaków.
Trochę luzu we Włochach kontynentalnych, gdzie dotarliśmy z Sardynii promem. Zwiedziliśmy Rzym - Forum Romanum, Coloseum, trochę Rzymu z Panteonem i pobliskimi placami, Watykan z placem Św. Piotra i do domu.

Siedem punktów głównych:


Pogoda? - wymarzona, aż za nadto słońca, jeden deszczowy dzień, jeden wietrzny, tak dla rozrywki a rozerwać się w takich górach naprawdę można, i trochę się rozerwaliśmy, prawie 800 km, różnych kilometrów, np 45 kilometrowy odcinek z Bossy do Alghero jechaliśmy ponad 6 godzin, na szczytach miejscowi i niemieccy turyści bili nam brawo, bravisimo - no batery, Giuseppe też nas oklaskiwał i chętnie się fotografował, zamknięta pizzeria wspaniale nas ugościła, stada owiec dzwoniły po drodze, capucino i rogalik z rana dodawały energii a wieczory ukajało sardyńskie wino. I to co przeżyliśmy, to co zobaczyliśmy, co zjedliśmy i wypiliśmy, to nasze, wspomnienia pozostaną.

Masę zdjęć w Galerii 2.
______________________________________________________________________


ARMENIA - wrzesień 2019

Swą podróż zaczęliśmy w Erywaniu, dokąd udaliśmy się samolotem.  Zwiedzanie stolicy Armenii zostawiliśmy sobie na deser i ruszyliśmy przez góry nad jezioro Sevan (przez Ormian nazywane morzem). Już pierwsze podjazdy dały nam mocno w kość, zwłaszcza, że jechaliśmy z całym wyposażeniem biwakowym, wypchane sakwy, namioty stanowiły duże obciążenie. Widoki na jeziorem Sevan niesamowite, pełno wody, otoczone górami. Jest to jedno z najwyżej położonych jezior na świecie, znajduje się na wysokości 1916 m n.p.m. Po dwóch dniach podróży brzegami Sevanu pociągnęło nas jeszcze wyżej. Wspięliśmy się na przełęcz Sulema, na wysokość 2410 m n.p.m. Tu z góry bajkowe krajobrazy, kręte drogi jak wstążeczki pofałdowane wiatrem, gdzieniegdzie samochodziki  jak z dziecinnej kolekcji i zielone wioski na zboczach żółtych gór. W sumie przez niemal całą wyprawę zmagaliśmy się z górami.
 Armenia to pierwszy chrześcijański kraj na świecie. W 301 roku król Tiridas III ustanowił chrześcijaństwo religią państwową a Grzegorz Oświeciciel został Katoliksem – Patriachą Kościoła Ormiańskiego. Stąd na naszej drodze głównymi punktami były starożytne świątynie, monastyry i chaczkary (kamienne ormiańskie krzyże). Zwiedziliśmy klasztor Norawank wśród czerwonych skał, Sewananak nad jeziorem Sevan, Geghard wysoko w górach, świątynię Mitra w Garni i wiele innych. Odwiedzilśmy również Eczmiadzyn, ormiański odpowiednik Watykanu (chrześcijańscy ormianie mają swojego zwierzchnika kościoła Katoliksa i nie podlegają Papieżowi).
Armenia to również kraj wina, najsłynniejsze to Areni, naprawdę doskonałe. Jadąc wśród rozległych plantacji winogron, co i raz częstowano nas winogronami, aż do przesytu. Zajrzeliśmy również do ormiańskiej winnicy gdzie suto nas ugoszczono.

Na koniec zwiedzanie stolicy Armenii – Erywania. Wszystko co najważniejsze w tym mieście zobaczyliśmy; Kaskady, Plac Republiki z przepięknym pokazem tańczących fontann, Katedrę św. Grzegorza, Błękitny Meczet, główny deptak – Prospekt Północny, oraz okazałą Erywańską operę (gdzie tego dnia niestety nie było spektaklu ormiańskiego, i w ramach jakiegoś święta przyjaźni armeńsko-chińskiej wysłuchaliśmy spektaklu chińskiego, nie polecam, odgłosy jak z ubojni zwierząt.
 W oddali święta góra ormian - Arrarat, niestety dzisiaj po tureckiej stronie, podziwialiśmy ośnieżony szczyt gdzie niegdyś dopłynął na swojej Arce Noe.


W sumie przejechaliśmy nieco ponad 500 km, ale w tym terenie to naprawdę wyczyn. Temperatura często wskazywała powyżej 30 stopni, pot lał się strumieniami, ale w nocy w górach mocno spadała i często w namiotach marzliśmy. Zdarzały się również burze, ale te zazwyczaj szybko mijają. Bywało i tak, że tam gdzie chcieliśmy się rozbić grasują niedźwiedzie i  trzeba było zmykać. Polecamy odwiedzić Armenię, przepiękny kraj, choć mocno zróżnicowany, bieda na Kaukazie i wypasiona stolica. 
Pozdrawiam po ormiańsku – are, are. Poniżej szczegóły naszej wyprawy, dzień po dniu;

Dzień 1; Erywań - Nor Geghi - 36 km. (przez Erywań przejechać rowerem to nie lada wyzwanie, uff, udało się, chcąc uniknąć głównych dróg wpadliśmy na zupełne bezdroża, ale nocleg pod niedokończonym sanatorium, wśród stada krów, ok.

Dzień 2; Nor Geghi - Hrazdan - 43 km (pierwsze poznanie z ormianami, wspólne śniadanie, wędzone ryby i coś na ząb, tu pierwszy poważny podjazd gdzie umknął nam Błękitna Strzała, ale wrócił i odpoczywał z nami, na tym etapie uczyliśmy się jak jeść w restauracji, żeby jeść razem, a nie jeden nic, a drugi wszystko)


Dzień 3; Hrazdan - jezioro Sevan - 48 km (dotarliśmy nad armeńskie morze, jezioro Sevan, zaczęło padać, ale klasztor Sewananak zwiedziliśmy, kupiłem pierwszy dzwoneczek, nocleg nad jeziorem na campingu, nad wodą, za wodą szczyty gór, malutka kąpiel, chwila plaży, kilikia i spać)




Dzień 4; Sevan - Martuni - 68 km (tu mieliśmy pogodowego pecha, trasa wzdłuż jeziora, piękne plaże, ale leje, no cóż po drodze herbatka w przydrożnej spelunie, potem klasztor i wspaniałe chaczkary, rybka w wyśmienitej restauracji, jeszcze jeden klasztor, chaczkary i nocleg nad brzegiem Sevanu, a że w towarzystwie Rudolfa... nic tylko wspomonać, are,are)

Dzień 5; Martuni - przełęcz Sulema - Agidzhadzor - 44 km (ta przełęcz to chyba najpiękniejsze widoki na trasie, warto było się pomęczyć, by wypić kawę na 2410 n.p.m, po deszczowy dniu znowu gorąco, a i nocleg nad strumykiem w pięknym miejscu, ognisko, are armenia)

Dzień 6; Agidzhadzor - Norawank - 43 km (na początek zjazd, parę minut i 15 km do przodu, hamulce rozgrzane jak węgiel w piecu, potem lekko pod górę, i wspinaczka pod Norawank, 8 km ale jakie, w końcu jest klasztor wśród czerwonych skał, pozwiedzamy, i rozbijemy namioty, ale tu ani grama płaskiego, o, jest płaski placyk pod klasztorem, pytam księdza czy możemy się rozbić, ksiądz pozwala ale ostrzega przed niedźwiedziem, no
dobra będziemy uważać, ksiądz dalej - ty paniał, niedwied, idziemy na obiad do pobliskiej restauracji, nadchodzi burza, jemy, czekamy aż przejdzie, obsługa powoli się zwija, zamykają knajpę, i pytają - a gdie wy budiet otdychat, no tu pod klasztorem, jeden z z obsługi puka się w głowę i tłumaczy, od dwóch miesięcy przychodzi tu co noc niedźwiedź i robi kipisz w knajpie, mamy monitoring, no cóż burza, nie burza,  już ciemno, jedziemy w dół, jest hostel, wygodne łóżka, kąpiel i galon wina Areni, to było to)

Dzień 7;  Norawank - Areni - Helss Canion
 - 31 km (niby taki krótki etap, ale pod górkę, pod górę, średnia 4,7, na wstępie wizyta w winnicy, winne śniadanie, przepyszne, potem incydent z ręcznikami i poszukiwanie kanionu, jest, ale jaka droga, znowu strach przed niedźwiedziem, ale urocze miejsce, gorzej z rana się wydostać, ale poszło)

Dzień 8; Helss Canion - Vian Artaszat - 64 km (winne okolice, ale na początek znowu mocno pod górę, potem piękny zjazd wprost do siedziby generała, który nas ugościł opowieściami historycznymi i 20-letnim arraratem, potem już tylko winogrona i nocleg w parku miejskim)

Dzień 9; Vian Artaszat - Garni - 35 km (czyżby w dół, nic bardziej mylnego, ponowna wspinaczka i zjazd nad jezioro, ostrożnie, po drodze znowu klasztor i przyjazd do Garni, nocleg w hostelu i wieczorna wizyta w świątyni Mitra)

Dzień 10; Garni - Geghard - Garni - 28 km (rano wycieczka piesza do wąwozu Garni, skały zwane bazaltowymi organami to niesamowity widok, istna skalna symfonia, potem wspinaczka na Gaghard, bez bagażu i powrót do Garni)

Dzień 11; Garni - Erywań - 41 km (na początek pomnik, monument matki Armeni, potem fabryka Arrarat, niestety nie udało się zwiedzić, ale koniaki zakupiliśmy, miodzio, wieczorem opera a na deser tańczące fonntany na placu republiki)
Dzień 12; Erywań - O km (spacer po stolicy, katedra św. Grzegorza, największa w Armenii, byliśmy na mszy obrządku ormiańskiego, ale nie dało się wytrwać do końca, potem bazar i zakupy, deptak Abyovan i rosyjsko- armeńskie święto, wizyta w Błękitnym meczecie, kaskady nocą a na zakończenie armeńskie wino)



Dzień 13; Erywań - Eczmiadzyn - lotnisko - 36 km (wizyta w armeńskim Watykanie i zakończenie wyprawy, ou, trasa płaska)

Dokładna trasa wyprawy, kilometry, przewyższenia, mapki tutaj
Udział wzięli; Grażyna, Agnieszka, Tomek, Krzysiek, Michał, Konrad, Błękitna Strzała i Adam.
Zapraszam do galerii 2 na dużą dawkę foto.


_________________________________________________

POŁUDNIOWE GREEN VELO - POLSKA 2021

 I mamy już prawie zaliczone całe Green Velo. Czarną dziurą tej trasy pozostał Rzeszów, tam nie dotarliśmy, świadomie. Tegoroczne Green Velo rozpoczęliśmy od Sielpi potem Kielce, Raków, Sandomierz, Rudnik nad Sanem, Łańcut, Leżajsk, Przemyśl, Wielkie Oczy, Długi Kąt, Zwierzyniec, Nielisz, Chełm, Okuninka, Włodawa, Kodeń, Terespol. Nakręciliśmy ponad 1000 km. Ale planowane dzienne kilometry nigdy się nie zgadzały, prawie zawsze dostawaliśmy 20 km gratis. Najkrótszy etap to niespełna 60, a miało być 40, a najdłuższy 105.

 Pogodę zamówiłem, ale trochę przesadziłem. Ponad 30 stopni na większości wyprawy i od Sielpi ani kropli deszczu. Dzwoniono do nas, że burze, nawałnice, nic z tych rzeczy, tylko promienie słońca. Komary, gzy i inne latające nie dawały nam spokoju, ale STR jest twardy. A i oprócz pedałowania było co zobaczyć. Odwiedziliśmy dworek Sienkiewicza w Oblęgorku. W Kielcach Kadzielnię wśród skał i jaskinie, z Renatką z Kigari Kielce. Na noc gościła nas na swojej działce za Kielcami, dziękujemy serdecznie, jesteś kochana. Dalej sandomierski rynek, ratusz, "Ucho Igielne" i wąwóz Św. Jadwigi. W Rudniku największe w Polsce Muzeum Wikliniarstwa. W Leżajsku wpadliśmy na Leżajsk, na grób cadyka i do klasztoru Bernardynów. Przemyśl przepiękne miasto, gdzie bywał nawet Szwejk, my przywieźliśmy swojego.

 No ale droga z Łańcuta do Przemyśla dala nam w kość, podjazdy, zjazdy, łzy w oczach i moja nieszczęsna kraksa. Kolarskie szlify i rozwalony łokieć, SOR do drugiej w nocy, ale jadymy dalej.  Na Roztoczu m.in Rezerwat Czartowe Pole, Józefów, Zwierzyniecki browar i miodowisko, chrząszcz w Strzebszeszynie i wizyta u rodziny Michała w Długim Kącie. Ale tu opisywać było by długo. Tak jak przyjmuje nas rodzina Michała to rzadkość, raczej to wyjątek. Pełen on exklusive w sercu Roztocza. Rodzicom Michała pokłony, dla brata mocny uścisk dłoni, a dla Oli najsłodsze całuski. Dziękujemy. W Chełmie znów zeszliśmy pod ziemię, do korytarzy kopalni kredy, gdzie spotkaliśmy się z Duchem Bieluchem.
 We Włodawie, którą znałem tylko z poziomu wody na Bugu, szerzej zapoznaliśmy się z religią i kulturą żydowską w Synagodze. Obiekty sakralne różnych wyznań towarzyszyły nam niemal przez całą wyprawę. Klasztory, sanktuaria chrześcijańskie, cerkwie, (ta w Chotyńcu wspaniała i opowieści tzw, kościelnego), monastyr. Klękaliśmy dużo, dużo razy. Były też zamki, ruiny Krzyżtopór, Piekoszewice i Szydłów, ale ten nie na trasie Grenn Velo. Odjechaliśmy od szlaku na obiad do Szydłowa, a tam było wiele do zwiedzania, wspomniane ruiny zamku, muzeum, kościół Wszystkich Świętych, i było by ok. gdyby nie były wójt Szydłowa, zaprosił na swoją autopromocję i potrzebny był mocny łyk śliwowicy aby wyjechać z Szydłowa. Mamy nauczkę, z trasy się nie zbacza.Rzeki, to głównie San i Bug, i dało się w nich pomoczyć, w niektórych miejscach na sznurku, ale jednak. Jeziorka, zbiorniki wodne, też ich nie brakowało, zwłaszcza w drugim tygodniu. Zalew Nielisz pod Chełmem, jezioro Białe w Okunince, jezioro Chańcza pod Rakowem, można było tam zostać dłużej, ale cóż nam tylko pedały w głowie. Na wakacje z byczeniem się nad wodą może przyjdzie pora.

 A jak nocowaliśmy ? No różnie, głównie na campingach, na prywatnych posesjach również, u Renatki, u Michała, w Kodeniu, na dziko dwa razy, w schronisku w Przemyślu i w Domu Weselnym w Wielkich Oczach. Pospać było można, ale nie za dużo.

Co jedliśmy? Wszystko, pizzy miałem już dość, ale inne takie pstrągi u Michała, pstrągi w boczku w Okunince, różnej maści pierogi, kapusta u Renatki, flaków Palikota nie jadłem, ale z przyjemnością zjadłem po powrocie w domu, które zakupiłem w Biedronce (sic. lokowanie produktu). Udział wzięli; w całości; Grażka, Adam, Mietek, Zoja, Zosia, Michał B, Palikot, dalej Justyna, Sławek, Krzysiek, Agnieszka, Beata, Michał R, Iwona i krótko Leszek i Konrad oraz Janusz.      


______________________________________________________

RUGIA - BORNHOLM (Perły Bałtyku) -  LIPIEC 2022


Jak mawiają Rugia i Bornholm to perły Bałtyku. O ile w przypadku Bornholmu to się całkowicie zgadzam, o tyle z Rugią bym się wstrzymał. W gronie 14 osób (w tym troje gości z Vagabundusa) ruszyliśmy ze Świnoujścia. Parę razy zakręciliśmy korbą i już Niemcy. Następnie wzdłuż wybrzeża na Rugię. Wzór Europy Niemcy (przynajmniej region byłej NRD) jednak trochę rozczarowały. Trasy rowerowe bez zachwytu, problemy z miejscami na campingach, przeprawa promowa z Sassnitz masakra a i sami tubylcy niezbyt przyjaźni. Ale nie brakowało też plusów, pyszne kanapki ze śledziem, dobre piwo, urokliwe miejsce na  kredowych klifach i godne polecania zwiedzenie wnętrza ubota.


W odróżnieniu Bornholm to już prawdziwa perełka, a i sami Duńczycy mili i ciągle uśmiechnięci. Wybrzeże okalające wyspę różnorodne, na północy, kamieniste, z przepięknymi skalnymi klifami, na południu piaszczyste plaże. Trasy rowerowe przepiękne a szwedzkie rybne stoły majstersztyk. Duńskie portowe miasteczka z duszą a jedyny minus wyspy to wszędobylski wiatr, no cóż dookoła morze. Na pogodę też nie można było narzekać, choć mogło być lepiej. Straty podróży jakieś tam były, 4 gumy, 3 szprychy, 2 mandaty i 1 wywrotka. Ale mile spędzony czas, w dobrym towarzystwie, szkoda, że tak krótki. Powrót z Borholmu już różny. Piątka wracała przez Sassnitz a większość przez Ystad do Świnoujścia, była okazja liznąć kawałek Szwecji, miasteczko Ystad zachwyciło. 

W tydzień zaliczyliśmy 3 kraje; Niemcy, Danię i Szwecję.  

____________________________________________________

PORTUGALIA - wrzesień 2023

 Od Porto przez Espinho, Aveiro, Figueirę da Foz, Fatimę, Nazare, Ericeirę, Sintrę, Lizbonę, Setubal, Sines, Odeceixe, Lagos, Benagil, Albuferię do Faro - ponad 800 km w dwa tygodnie, prawie zero płaskiego, w większości pod górę i z góry, ale prawie zawsze z wiatrem w plecy. 

Porto - to miasto które zachwyciło większość uczestników, widoki nad rzeką Duero, zwłaszcza okolice mostu Ponte Don Luisa I, wspaniała atmosfera, parady. Wizyta w najsłynniejszej księgarni na świecie, Lello, w kamiennicy z rzeźbionym wnętrzem, neogotyckimi krętymi schodami, witrażami w suficie, gdzie inspiracji do swoich powieści szukała J.K. Rowling autorka Hary Potera. Następnie wizyta w piwnicy Calem z degustacją wina Porto i niesamowity wieczór na skwerku nad Duero z portugalskimi curvami i powrót nocą na camping z szalonym kierowcą autobusu.
Przywitanie z Atlantykiem w Salgueiros pod Porto, a pierwsze kąpiele, raczej brodzenie po falach na Praja de Esmoriz. Kolejnym miasteczkiem była portugalska Wenecja - Aveiro, miasteczko z kanałami, łodziami i kolorowymi mostami. W Figura da Foz się rozdzieliliśmy. Część grupy krążyła wokół wybrzeża odwiedzając m.in. Nazare a piątka udała się na pielgrzymkę do Fatimy. 
Fatima - miejsce objawień Maryjnych  z 1917 roku trójce portugalskich dzieci Hiacynty, Franciszka i Łucji. Niesamowite wrażenie robi plac przed  sanktuarium. Wieczorem uczestniczyliśmy w międzynarodowym różańcu ze świecami odbywającym się w kolejne rocznice objawień fatimskich. Nocleg spędziliśmy u sióstr  w Congregaco das Religiosas Do Amor de Deus. Następnego dnia objeździliśmy miejsca objawień fatimskich i domy trójki dzieci w Aljustriel. Dojazd i powrót z Fatimy to jedne z najcięższych etapów naszej wyprawy. 
Ponownie wszyscy razem spotkaliśmy się nad zatoką atlantycką w Sao Martinho do Porto. Kolejne miejsce, które zwiedzaliśmy to miasteczko Obidos, podarowane królowej Izabeli w dniu jej ślubu. Miasto ze średniowiecznym zamkiem, urokliwymi wąskimi uliczkami z mnóstwem kramów, sklepików i restauracji. Dalej droga przez mękę, najdłuższy etap 90 km.
Dalej gdy dotarliśmy do Ericeiry, późno wieczorem nie wpuszczono nas na camping. Za późno.  Nocowaliśmy w środku dużego miasta na trawniku tuż nad oceanem, a toaletę zastąpiło źródełko św. Sebastiana. Rano szybciutkie zwijanie namiotów i sesja zdjęciowa na plaży wśród skał.
Kolejnym punktem naszego programu była Sintra, miasto wśród wzgórz Serra de Sintra, miasto pełne pałaców, rezydencji i ruin starożytnego zamku. Podjechaliśmy do parku pod najsłynniejszy pałac Palacio Nacional da Pena i przechadzaliśmy się po murach zamku Maurów.
Lizbona - Tu dwie nocki spędziliśmy w hostelu. Jedni w lepszych warunkach, inni (jak ja, Grażka, Halinka i Staszek w przedziale kolejowym), ale to tylko nocki. A w Lizbonie - spacer po mieście, przejażdżka słynnym tramwajem 28 (na który czekaliśmy 1,5 godziny w kolejce), wieża Belem na wodzie, klasztor Heronimitów (niestety tylko z zewnątrz), ciasteczka Pasteis de nata, wąskie strome uliczki Lizbony i Fado na Alfamie, udało się znaleźć miejsce w małej lokalnej knajpce i przy winie posłuchać Fado. A co to jest Fado, proszę pytać specjalistę Witka. Wycieczkę po Lizbonie przygotowała Halinka ze Staszkiem. Dziękujemy.
Połowa trasy, ciągłe podjazdy i zjazdy, i na jednych ze stromych zjazdów wypadek Tomka, rower do kasacji, ale to tylko rower, Tomek poobcierany ale cały. Jedzie z nami dalej, swojego dopieszczonego rumaka zostawił na śmietniku, kupił w Setubal w Decathlonie nowy sprzęt i kontynuuje podróż. Był w Fatimie, Matka Boska Fatimska nad nim czuwała. 
Kolejne dni to wspaniałe miejsca nad Atlantykiem. Skałki nad brzegiem jak węgiel drzewny, plaża Comporta, kąpiele na plażach wśród skał, Porto Covo i boski ocean.
W Villa de Nova de Mefilfontes żegnamy się na dwa dni z oceanem i kierujemy się na skróty nad wybrzeże Algavre. Przez Odeceixe, miasteczko na górze, typowe portugalskie, tu przerwa na kawkę, ciasteczko obowiązkowe i dalej ostro pod górę, pod zabytkowy wiatrak, trzeba było pchać rowery, ale Krzysiek postanowił kręcić, tak kręcił że zerwał łańcuch, dało się go sklecić i jedziemy dalej. 
Ponownie nad Atlantykiem. Do Lagos przybywamy przed południem, camping po żal się Boże, a miała być długa przerwa na plażing i wieczór w Lagos. Niestety tego dnia padał deszcz, z plaży nici, a miasto zwiedziliśmy pobieżnie, wypiliśmy wino i do budy.
Benagil - jedna z największych atrakcji wybrzeża Algavre. Rejs motorówką do oceanicznych jaskiń. Skalna dziura nad oceanem, wpływamy, Grażyna leży na pokładzie motorówki, alle widok, foty obowiązkowe. Dalej po falach, pod skałami, po drodze niespodzianka, stado rekinów przed nami, gonimy ich, a na koniec fantazja prowadzących motorówkę, kurs na skałę i nagły zwrot, pasażerowie w pisk ale w całości docieramy na brzeg.
Albuferia - piękne miasteczko na Algavre, schody, schody, winda na plażę (no windą na plażę to zjeżdżałem pierwszy raz). To już powoli koniec naszej wyprawy
W Faro finał naszej wycieczki. Wieczorne winko na plaży i zachód słońca. Obrigado !
PS. Trasa, góra, dół, góra, dół. Ocean - fale, fale, fale. Campingi różne, lepszych mniej. Jedzenie - śniadania przed budą, obiady jak najbardziej ok, w lokalnych restauracjach, najczęściej bakalau - portugalski dorsz, ale i świetne owoce morza, wołowina (ta na gorącym kamieniu najlepsza) i wieczory przy winie, obowiązkowe. Po drodze kawa i ciasteczka. Jeszcze raz Obrigado.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz