poniedziałek, 18 sierpnia 2025

Szwajcarska wyprawa

 Cel - Szwajcaria i ósemka śmiałków; Grażyna, Zosia, Michał, Krzysiek, Tomek, Witek, Konrad i Adam. 

5 - 20 lipca 2025. Trasa (Włochy - Bergamo - Mediolan - Como  - (Szwajcaria - Lugano - Locarno - (Włochy - Domodossola - (Szwajcaria - Gondo - Simplon Pass - Brig - Sierre - Sion - Villeneuve - Montreux - Lozanna - Neuchatel - Tavannes - Bazylea - (Francja - Miluza - Bazylea. 

Ale, żeby dotrzeć do głównego celu naszej wyprawy obraliśmy lot do Bergamo we Włoszech. Przylatujemy rano a tu leje. Czekamy aż przestanie, dość długo i w końcu ruszamy do Mediolanu. 68 km. A że Mediolan warto zwiedzić zatrzymujemy się w mieście i następnego dnia zwiedzamy. Najważniejsze miejsca to zamek Sforzów z muzeami w środku, katedra Duomo di Milano, Galeria Wiktora Emanuela II - dzień bez roweru, oprowadza Krzysiek. 

Następnego dnia ruszamy w kierunku Szwajcarii, ale najbliższe dwa dni, w zasadzie półtora to jeszcze Italia. Pierwszy etap do Ebry nad jezioro di Puisano, drugi nad malownicze jezioro Como a po obiedzie do Szwajcarii do Lugano nad jezioro o tej samej nazwie. Tuż po przekroczeniu granicy włosko-szwajcarskiej od razu poczuliśmy , że jesteśmy w alpejskim kraju helwetów, czuć było w nogach, od razu mocny podjazd. Zwiedzamy Lugano i pierwszy szwajcarski camping za miastem. 


Kolejny etap przez Locarno nad jeziorem Magiore. I wprawdzie to góry najwyższe w Europie Alpy a jezior jak na Mazurach. Za Locarno camping Melleza (najdroższy na całej wyprawie 37 franków, pozostałe wahały się w granicach 20, czasem nawet mniej). Camping leży nad rzeką Melleza, a w rzece kamieni więcej jak wody. Etap krótki 47 km ale typowo górski. Rano spacer po kamienistej rzece. 


Znowu zahaczamy o Italię. Z Locarno do Domodossoli przy granicy włosko-szwajcarskiej. I jedyny nocleg na dziko, na terenie piknikowym, ale spoko było jak na campingu, stoły, toalety, nawet umywalka, policja też się trafiła ale przyjechali popatrzyli i bez słowa odjechali. A etap był przepiękny widokowo. Mocna wspinaczka na początek, nawet pchanko, potem nieco lżej, ogromne skały wokół, wiadukty, górski pociąg, kolejki linowe i sporo kolarzy ścigaczy na trasie. 


A teraz etap, którego obawiałem się najbardziej. Wspinaczka na Simplon Pass - 2005 m, zaczęliśmy od poziomu 280, szybciutko minęliśmy granicę a potem już mozolnie do góry, po drodze kilkanaście tuneli. Na ten etap zdecydowała się piątka z nas, trzech pojechało pociągiem. A w sumie na szczycie okazało się, że nie było tak masakrycznie. Się jechało, wolno, bo wolno, ale bez prowadzenia roweru. 40 km podjazdu ok. 7 godzin z przerwami. Ok. 14 km przed szczytem w google maps ukazała się nam knajpa, spragnieni postanowiliśmy ją odwiedzić, niestety trochę na uboczu i trzeba było by nadrobić 7 km. Przypięliśmy swoje rowery do znaku drogowego na parkingu i ruszyliśmy na skróty 500 m pieszo. Dochodzimy do knajpy - zamknięte. Wokół góry, pastwiska, krowy ze szwajcarskimi dzwonami a pod knajpą wodopój a w nim wiadro z browarem. Nie mogliśmy się oprzeć, wypiliśmy piwo, oczywiście jedno zostawiając a do pustych butelek włożyliśmy 10 franków zapłaty. Ulżyło. Dotarliśmy na szczyt 2005 m ja, Grażyna, Krzysiek i Michał , tuż za nami szczyt osiągnęła również Zosia. Za szczytem obiad i 25 km zjazdu do Brig, szybciutko,  na przepiękny camping pod lodowcem. Tam już czekali na nas koledzy.



W Brig z rana piesza wycieczka wzdłuż rzeki, na którą nas zabrał Witek, piękne widoki, wodospad, chwila wytchnienia. 

Z Brig ruszamy nad jezioro Genewskie wzdłuż Rodanu, raczej płasko, góry po bokach. Po drodze szwajcarskie miasteczka Visp i Sierre (tu obiad u portugalki). Szwajcaria to dziwny kraj, nie mają swojego języka, na początku naszej wyprawy dominował włoski, teraz francuski a mają jeszcze niemiecki, i weź tu się z nimi dogadaj. 


Nad jeziorem Genewskim spędzamy trzy dni.  Na początek w Villeneuve obok Montreux miasta gdzie mieszkał Fredy Mercury z Queen. Pierwszy camping full, nie przyjęli nas, na drugim już ok ale słynne jezioro genewskie w tym miejscu nie zachwyciło, mętne i długo, długo płytkie. Dalej już było lepiej. Jechaliśmy wzdłuż jeziora Genewskiego do Lozanny. W Lozannie dzień przerwy i zwiedzanie miasta. Na campingu dostaliśmy darmowe bilety imienne na komunikację miejską Grażyna została odnotowana jako Greryve Mafusick.


Opuszczamy Lozannę siedzibę Komitetu Olimpijskiego i ruszamy w kierunku jeziora Neuchatel (według mnie najładniejszego na naszej trasie). Trasa widokowa, przez cały czas widok na jezioro, góry, zamki. Zwiedzamy urocze miasteczko Yverdon i na koniec mały prywatny camping przy plaży miejskiej nad samym jeziorem, po drugiej stronie jeziora w oddali masyw górski i Mount Blanc, bajecznie.

Kolejny ciężki etap, dużo wzniesień, na początek miasto Neuchatel, ukwiecone, sesja zdjęciowa, nad jeziorem stada kormoranów a potem trasa w górę, częściowo terenowa przez las do Tavannes. Camping wysoko w górach ale jak bieszczadzkich klimatach, ognisko i relaks przy piwku.

Cel Bazylea, stąd już wrócimy do domu, ale jeszcze nie tak od razu. Tuż przed Basel rozbijamy się na campingu, gdzie z trudem było dostać miejsce, ale się udało. Trasa do Reinach pod Bazyleą dość mocno zróżnicowana widokowo, na początek bieszczadzkie połoniny, potem przełom Dunajca. 


Wyruszamy z rana i mamy prawie cały dzień na Bazyleę, do miasta tylko 7 km. Miasto na granicy szwajcarsko - francuskiej przez, które przepływa Ren największa rzeka w Szwajcarii. Spinamy rowery w centrum i z buta zwiedzamy miasto. Z punktu widokowego nad Renem dostrzegamy w wodzie jakieś dziwne postaci. Gdy zbliżyliśmy się do rzeki okazało się, że masy ludzi spływają z nurtem rzeki, a większość ma jakieś torby czy bojki przy sobie. Okazało się, że to wodoszczelne worki na ubrania i dokumenty, i tak sobie płyną z całym dobytkiem.  Do późnego popołudnia bawimy w Bazylei. Na nocleg planujemy przejechać do Francji. 


W planach były dwa dni rezerwowe, wiadomo góry, pogoda. Jeden dzień wykorzystaliśmy na przerwę w Lozannie, góry przejechaliśmy zgodnie z planem, pogoda wyśmienita (nie to co w Polsce) został jeszcze jeden dzień. Pojechaliśmy więc do Francji, na najbliższym campingu za granicą nie przyjęli nas.  Co robić, próbować gdzieś na dziko czy jechać dalej, ale nie za daleko bo jutro powrót do domu z Bazylei. Witek wypatrzył camping 20 km dalej, zadzwonił, są wolne miejsce. Wystrzeliliśmy jak z procy i moment byliśmy w Miluzie. Nocleg na francuskiej ziemi i rano powrót do Bazylei na lotnisko. 


Lot wieczorem, więc dużo czas na spakowanie rowerów. Około południa jesteśmy na lotnisku, powoli pakujemy się jak zwykle, owijamy rowery w plandeki, strecz, jest jeszcze sporo czasu do odprawy, idziemy na browara. 2 godziny przed odlotem rozpoczyna się odprawa, nie chcą nas przepuścić, jakiś problem, twierdzą, że mamy źle spakowane rowery i nas nie wpuszczą, powinny być w kartonach (i choć Wizzar nie wymaga kartonów, to już szwajcarska obsługa tak) i skąd tu wziąć w niedzielę wieczorem kartony, po godzinie dyskusji okazało się, że możemy kartony kupić na lotnisku - 20 franków sztuka. Kupujemy w ciemno, jakie będą takie będą, ale czy zdążymy się przepakować, została godzina do odlotu. Przywożą kartony, takie duże, że nie trzeba się przepakowywać tylko wrzucić cały dobytek do pudła, szybka odprawa, udało się zdążymy, przechodzimy przez bramkę, samolot opóźniony 45 min. Wracamy do domu. 


Podsumowanie - wyprawa do Szwajcarii była pomysłem Grażyny, plan mojego autorstwa, nawigacja, wybór tras Michał. Plan wykonany w 100 %, wszyscy zadowoleni. Przekręciliśmy w sumie 770 km i oprócz Szwajcarii zaliczyliśmy kawałek Włoch i skrawek Francji tylko przy czterech gumach i jednej szprysze. 

Więcej zdjęć w galerii zapraszam.






1 komentarz:

  1. I to jest piękne! Plany trzeba realizować, nie zostawiać na później.
    Viva la vie!

    Dorota

    OdpowiedzUsuń