O dziwo wysokiej temperatury na start pod
MCK przyjechało 12 osób.
W Lesznie zrobiliśmy zapasy wody i
naładowaliśmy baterie słodyczami. Tutaj pożegnał się z nami Janek Zakrzewski.
Do Roztoki jechaliśmy w towarzystwie
Krzysztofa (z Ursusa) oraz zasmarkanej Tereski.
By tradycji stało się zadość siedliśmy na
parkingu na krótką regenerację sił.
Start w Kampinos był ostry, od razu pod
górę i to bez jazdy. Jedyna możliwość to pchać i pchać rower. Domino pokazał
nam jak to było w Gliczarowie.
W pierwszej połowie trasy napotkaliśmy
sporo ruchomych piasków, ale dziewczyny nie dały się im pokonać. Żadna nie
rezygnowała, żadna nie marudziła.
Przystanek na kawę bez kawy zrobiliśmy w
Granicy przy muzeum. Gorące napoje nie wchodziły w rachubę, ale za to losowanie
tak. Dziękujemy za piękne prezenty z Bukowiny Tatrzańskiej oraz za oddanie
drobiazgów wraz z emocjami z trasy Tour de Pologne naszych profesjonalnych
amatorów (dzięki Michał, Marcin, Domino).
Pędzimy dalej. 2 etap naszej wycieczki
okazał się gorszy. Ścieżką szerokości ok. 30cm z przyjaciółkami pokrzywami,
które wpierw jako młode miło łaskotały nas po nóżkach po czym wyrosły na
wysokość twarzy i wraz z zielono różowymi rzepami osaczyły nas po czubki głów.
Nie ma co poprawa krążenia metodami naszych babć i prababć na pewno zadziałała.
Pokrzywy zrobiły swoje!
Ten etap był duszny i byle nikt nie złapał
gumy bo robale by nas zżarły razem ze skarpetami.
Udało się przemknąć wyjechaliśmy w
malowniczej wiosce, szybkie zdjęcie przy stogu siana i w drogę.
W drogę 10m i
gumaa. A jednak Paweł nie mógł się powstrzymać, co ja nie złapię gumy? W końcu
każdy ma szanse na Gumisia. Wszystko sprawnie poszło, Paweł uwinął się
błyskawicznie z usterką. Agnieszka pogadała z kozami sołtysa, wypasanymi tuż
przy drodze. Ruszyliśmy. Postanowiliśmy ciut zmienić ostatni odcinek trasy.
Było Dość późno koło 16:00 zamiast przez las po korzeniach i do Roztoki,
podążyliśmy asfaltem w kierunku Leszna. Domin sprawnie nas poprowadził
skrótami, omijając centra Leszna i Błonia. Dojechaliśmy prawie do Żukowa i
stało się. Monika złapała pierwszego kapcia, a że dama gumy nie nosi w zapasie
pozostało jej maszerowanie na pieszo J no to
zadzwoniła po mamę, rower i siebie wpakowała do samochodu i fru zostawiła
dzielnych kompanów. Wycieczka okazała się bardzo fajna bo zróżnicowana, a
zarazem nie uporczywie trudna. Frajda ze zmęczenia była, a marudzących brakło.
Co prawda w trakcie wycieczki zginął gdzieś Andrzej Sarnowski i nie wiadomo
dlaczego pojechał bo nic nikomu nie mówił. Reszta dotarła cała zdrowa i z uśmiechem.
Szczególnie malował się gigantyczny rogal na twarzy spoglądając na rumuńskie
małe nóżki naszej Agusi. Wprost sama rozkosz wpuścić takie murzyniątko do domu. Sami oceńcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz