Już po raz trzeci w Boże Ciało przyjeżdżamy do Łowicza. Jest to wyprawa dość daleka ale z roku na rok ten Łowicz nam się oddala, za pierwszym razem wyszło 120 km, za drugim 127 a teraz 135 km.
Ale mniejsza o kilometry, najważniejsze są łowiczanki, te małe, te duże też, i ten chłopczyk w pasiakach. (No i jeszcze parada pasiaków, prosiaków, małych dzików, różne opcje były, ale jak to naprawdę było - tylko Duch Święty prawdę Ci powie, wszak to Boże Ciało) a nas tak upał zmożył, że i paradować się nie chciało. Tradycyjnie wylosowaliśmy "łowiczankę", liczyłem ja, padło na zięcia, uczciwy jestem jak najbarwniejszy pasek w łowickim stroju, a tu buu.. po rodzinie. Ale tak padło, padło i już, i buczeć nie wolno! a jakby padło na Zosię, jedną czy drugą, to też coś znaczy? Bardzo lubię obie Zosie... ale koniec z "łowiczanką". Przejdźmy na trasę, do pogody, tu nic nie załatwiałem, ona nas załatwiła, ona nas otępiła, promienie słońca nawet wtargnęły przez kaski, i cóż, że wcześniej oglądaliśmy łowickie paski. W pocie czoła (a gówno prawda, pot się lał wszędzie, od czoła to się tylko zaczynał) wróciliśmy do domu. Sahara. Takiej Rumunii to dawno w Polsce nie widziałem, ale takich łowiczanek to ze świecą szukać w Bukareszcie.
Więcej zdjęć będzie jak aparaty ostygną. Galeria 2 zapraszam.
... a jeszcze jedno, po co Ci Justynko skarpetki, na taakie upały...
Trzeba być przygotowanym na każdą pogodę
OdpowiedzUsuńJustyna